Dzisiaj będzie wyjątkowo 🙂 Dziś o swoim wielkim dniu opowie sama Panna Młoda! To najdłuższy wpis na naszym blogu ale warto przeczytać go do samego końca. Nic nie dopełnia zdjęć tak bardzo jak emocjonujący opis bezpośrednio zaangażowanych w ślub osób. Zapraszamy!
Na nasz ślub zdecydowaliśmy się spontanicznie, tak spontanicznie jak tylko można podjąć taką decyzję po osiemnastu latach. Od początku do końca miała to być nieformalna impreza i okazja do spotkania z naszymi bliskimi.
Wybór miejsca ślubu i wesela był dla nas oczywisty – moi rodzice są właścicielami przeuroczej Agroturystyki – Gzinianka. Nie było innej opcji jak wesele w Domu. Domu przez duże D, bo po wyjeździe z Polski to jest właśnie ten Dom, do którego się wraca. Historia, którą będziemy pewnie przytaczać przez resztę życia jako anegdotę, zdarzyła się dokładnie na tydzień przed ślubem. Przez Gziniankę przeszło tornado. W pięć minut roczne przygotowania rodziców, pielęgnowane kwiaty, malowany trawnik 😉 – wszystko to zostało przywalone połamanymi drzewami i grubą warstwą liści… Śmialiśmy sie, że jeśli wierzyć w znaki to chyba właśnie teraz ktoś próbuje nam coś powiedzieć. Ale nie posłuchaliśmy, następny tydzień odgruzowywaliśmy Gziniankę.
W sobotę pogoda była piękna. Wszyscy od rana byliśmy w biegu (dosłownie) – dekorowaliśmy salę, ktoś jechał po brakujące zakupy, goście, którzy przyjechali wcześniej z UK pomagali wiązać kokardki, układać kwiaty. Maciej dekorował altanę w lesie (niespodzianka dla mnie) – istny cyrk.
Na szczęście ja musiałam uciec “zrobić sobie głowę” a potem “zrobić sobie twarz”. Po powrocie szybko wbiłam się w sukienkę (o Niej za chwilę), ścięłam dzikie róże na bukiet (szczęśliwie kilka ocalało) i naprzód!
Po latach bycia razem tęskniliśmy do “tak jak kiedyś”. Ślub był dla nas super okazją, żeby zobaczyć siebie na nowo, dlatego bardzo chcieliśmy zorganizować tzw. first look. Maciej nie widział mnie w Niej (sukni – o Niej za chwilę 😉 ), ja też nie widziałam go w kompletnym stroju no i zadziałało – motyle w brzuchu się obudziły a Karolina i Michał złapali te chwilę bezbłędnie.
Ceremonia była zarazem magiczna i surrealistyczna. Dotarliśmy na polanę jako ostatni. I nigdy nie czułam się tak kochana, otoczona najbliższymi nam ludźmi. Byłam szczęśliwa widząc ich wszystkich, niektórych pierwszy raz od lat. Mieliśmy dwie najpiękniejsze druhny na świecie, naszą córkę Lenę i córkę mojego brata Różę. Lena powiedziała mi na ucho “to najpiękniejszy dzień w moim życiu” i już wiedziałam, że było warto.
Sesję w plenerze mieliśmy zaraz po ślubie, goście poszli na imprezę a Karolina i Michał “czynili magię”. 😉 Nie jesteśmy chyba “klasycznie romantyczni”, nadęte sytuacje raczej wywołują u nas głupawkę i to widać na zdjęciach, i dobrze. Dziwnie byłoby odgrywać długie spojrzenia i muskanie po policzkach. Na zdjęciach jesteśmy MY. Karolina i Michał byli rewelacyjni – swobodni i normalnie naturalni. Karolina była moim aniołem stróżem podczas całej imprezy, czułam, że panuje nad sytuacją i to była nieocenioną pomoc. No i dzięki temu mamy najlepsze zdjęcia na świecie!
Wreszcie suknia – autorem tego cuda jest moją mama. Długo nie mogłam się zdecydować jaką kieckę chciałabym mieć. Aż w końcu, po miesiącach poszukiwań trafiłam ma zdjęcie TEJ jedynej. Zawsze chciałam, żeby suknię uszyła mi mama, jest najlepszą krawcową na świecie i chociaż od dawna nie szyje zawodowo, tylko jej byłam w stanie zaufać i powierzyć taką misję. Z pozoru Mission Impossible – każda aplikacja była najpierw wycięta z tkaniny koronkowej, potem mama dopasowywała i mocowała te wycięte kawałki tak, żeby na wcześniej uszytej sukni stworzyć nowy motyw. Spędziła nad nią setki godzin i szybko zaczęłam żałować, że tak jej dowaliłam, bo wiedziałam, że dla niej to był gigantyczny stres. Ale efekt był oczywiście kosmicznie obłędny. Suknia zebrała setki pochwał i widziałam jaką radość sprawiał mamie każdy komplement. Czułam się w niej jak milion bagsów, do tego niezwykle dumna że mam taką zdolna mamę. Suknia jest też moim prezentem ślubnym od rodziców (obojga, tata też miał swój wkład – dokarmiał mamę i znosił jej frustracje 😉 ).
Cały ślub zorganizowaliśmy sami razem z rodzicami. Do Polski przyjechaliśmy na tydzień przed ślubem, przekonani, że mamy mnóstwo czasu na wszystko. Tornado dramatycznie zredukowało czas na przygotowania, codziennie chodziliśmy spać około drugiej w nocy. Ale daliśmy radę i chociaż nie udało się zrobić wszystkiego, co sobie zaplanowałam, wszystko było od początku do końca nasze a impreza taka jaką chcieliśmy – goście byli zrelaksowani i świetnie się bawili. Już nas pytają czy będzie impreza rocznicowa. 😀 Tylko koniecznie musieliby tam być Karolina I Michał, żeby wszystko było tak jak trzeba. 😀
Ania napisała już praktycznie wszystko, co trzeba. Z naszej strony dodamy tylko, że naprawdę niewiele razy w naszej karierze udało się nam uczestniczyć w ślubie z taką atmosferą. W końcu niecodziennie nasze Pary biorą ślub w lesie 😉
Zostaliśmy przyjęci jak członkowie rodziny, posadzeni przy stole z gośćmi. Na obiad podano przepyszne, proste jedzenie a przy każdym talerzu stała szklanka z domowym kompotem. W cynowej balii chłodziło się piwo, nie było barmanów, pokazów i fajerwerków. Był za to slow food i prawdziwi przyjaciele. Pomimo tego, że przy ślubie nie pracował żaden konsultant i dekorator, wszystko było dopięte na ostatni guzik a każdy detal zachwycał nas i musiał znaleźć się na zdjęciach. Od naked cake z jogurtowym kremem i świeżymi owocami przez stroje Pary Młodej (a zwłaszcza misterną suknię Ani!), zachwyciło nas absolutnie wszystko! Jak widać da się zorganizować amerykański ślub w Polsce. Zachęcamy więc Pary do realizowania swoich wizji, nawet tych najbardziej szalonych.
Komentarzy 3
Komentarze są wyłączone.
To chyba najbardziej niesamowity slub jaki widzialam. Piekna relacja i zdjecia (jak zawsze zreszta:)
przepieknie!
Jak cudnie!!💗 Magiczna sceneria:) Przepiekny slub!:) A relacje czyta sie oblednie:) Zazdroszcze!!:) Pozdrawiam:)